poniedziałek, 31 grudnia 2007

ewangelia dni ostatnich

Dziś rano, gdy przeglądałem program TV moja matka powiedziała mi, ze śniło jej się tej nocy coś okropnego. Był późny wieczór i oglądała TV. Serwis wiadomości jako pierwszą informację podał: był wypadek polskiego autokaru. Jest wielu rannych, ale nikt nie zginął. Pokazali autokar w rowie, miejsce wypadku na mapie. Nagle uzmysłowiła sobie, że ja, jej syn, jechałem właśnie tym autokarem. Natychmiast pojechała do szpitala. Było w nim pełno ludzi, rozbieganych rodzin w paltach, futrach, czapkach, wypytujących się nawzajem o szczegóły wypadku. Wszyscy szeptali, mówili półsłówkami, znaczącymi minami, ale chwytała tylko strzępki rozmów. Nikt nie chciał porozmawiać z nią. Nie mogła zatrzymać na dłużej żadnego z lekarzy, pielęgniarki odpowiadały zdawkowo: – Informacja zostanie podana później.
Brnąc przez tłum szpitalnymi korytarzami trafiła wreszcie do dusznej poczekalni, gdzie kłębiło się najwięcej zdenerwowanych osób w cywilnych ubraniach. Zapanowało poruszenie. Do sali drzwiami z drugiej strony wszedł właśnie szpakowaty chirurg w białym kitlu i okularach w miedzianych oprawkach. W ręku miał długą listę nazwisk na sklejonych taśmą kartkach A4. Od razu zawiesił listę na ciemnej plastikowej szybie drzwi. Chciał wyjść w milczeniu, ale gdy spostrzegł wlepione w niego wyczekujące spojrzenia, powiedział poważnie i sztucznie: - Proszę się nie martwić. W ciężkim stanie jest tylko jeden mężczyzna. Jego nazwisko jest zakreślone na liście na niebiesko.
Gdy matka przecisnęła się do listy, zobaczyła to, co już właściwie wiedziała – to było moje nazwisko.

Siedziała nad moim łóżkiem i patrzyła jak ciężko oddycham. Leżałem na tym łóżku, nietypowo dla standardów szpitalnych, na brzuchu, z głową forsownie wygiętą w jej stronę. Właściwie nie było to łóżko, tylko rozkładane, metalowe nosze, leżałem na OIOM-ie. Miałem w ustach i w nosie grube, półprzezroczyste, plastikowe rury. Miałem kąciki ust we krwi i ślinie, przewracałem oczami, z wysiłkiem łapałem powietrze, jak karp, jakby dusząc się tymi rurami.
Zahipnotyzowana widokiem usłyszała ściszoną rozmowę, gdzieś zaraz za drzwiami: - Większość ma tylko lekkie obrażenia, wyjdą z tego. Ale ten z tego nie wyjdzie. Szanse są żadne.

Opowiadała mi to pospiesznie, barwnie, ze szczegółami, z emfazą. Ja patrzyłem zahipnotyzowany w program TV. Gdy obudziła się – mówi – była cała sztywna i nie mogła złapać powietrza.

Jak mam to rozumieć? Czy mam przygotować się na coś złego? Może powinienem unikać autokarów?

Być może nie bez znaczenia jest fakt, że dziś zaczyna się nowy rok.

sobota, 8 grudnia 2007

głód

Uczucie głodu jest podobne do uczucia przejedzenia (dziś lepiej znanego większości z nas). Czuje się je najpierw w przełyku, tak jakby jedzenie w nim utkwiło, ale jedzenia tam nie ma – czuje się jego brak. Szybko fizyczne doznanie w przełyku (gdzieś na złączeniu przełyku i żołądka) przeradza się w poczucie niepokoju. Rozglądasz się za czymś, ale nie wiesz za czym. To uczucie jest nowe, więc jeszcze nie zdajesz sobie sprawy, że to głód.

Zaczyna lekko boleć głowa. Uwieranie w żołądku zaczyna być bolesne, rozszerza się w głąb, wzwyż, prawie aż do gardła. Ból głowy czuć wyraźniej, ale nie z tyłu czy w skroniach jak zwykle – raczej głęboko w oczodołach. Uwiera skóra dookoła oczu. Połyka się więcej śliny, ale to niewiele pomaga. Myśli są mniej wyraźne. Soma atakuje psyche. Zaczyna się rozkojarzenie. W żołądku pojawiają się gazy trawienne. Coś zaczyna tam żyć, poruszać się, przemieszczać. Wiem, że są produktem trawienia, ale co jest właściwie trawione? Być może ślina, być może mój brak, moje pospieszne myśli, a może po prostu ścianki żołądka?

Nie mogę ich zebrać. Pojawiają się dreszcze, ale to chyba z przeziębienia. I nagle wszystko ustaje. Uwierania już nie ma, odpływam na inne wody. Czuję ból tylko w ręce – od samego pisania. Czuję jak pieką mnie powieki. Ale z żołądkiem wszystko w porządku. Głowa też jakby gdzieś wsiąkła.

wtorek, 28 sierpnia 2007

02:25

Oglądałem dziś filmy o przekraczaniu granic, docieraniu do tajemnic, odnajdywaniu najbardziej ukrytych sensów, a później brnięciu dalej. Są rzeczy niedostępne: życie na zawsze, latanie, samopoznanie, bycie matką. Bez wulgarnych środków zastępczych, mechanicznych utensyliów. Doprowadzam się do stanu, że nerwy mam napięte, jak ścięgna siłacza zaraz przed pęknięciem. Nabrzmiewają mi żyły na skroniach, żyły w oczach, czerwona siatka wypryskuje na oko. Czytam, aż do wypłakania oczu. Oczy potrafią wyschnąć, a wtedy poruszają się pod powiekami z bólem, każde mrugnięcie rysuje je jak papier ścierny. Zbliżam się do wiedzy, każde słowo dudni mi w czaszce, mit wraca do początku. Ja wracam. Wydaje mi się, że wszystkie najstarsze opowieści są o mnie. To mnie ukarano i przeklęto, to mnie kazano rodzić nieskończone dzieci, w bólu połogu, to ja muszę orać ziemię, bez nadziei na plon i odpoczynek.

W drewnianym domu w lesie (czuję jego żywiczne, nigdy nie dobite ściany), w miejscu, które wymawiam szeptem, też czuję to pulsowanie. Robię to, o czym są te wszystkie sztuki, filmy, książki, piosenki, i jest tak, jak obiecywali. Znowu czuję, że to wszystko ma jakiś ukryty sens, że nie zostałem oszukany.

Znowu w nocy, za biurkiem, nasłuchuję skowytu wiatru, jęków i nieprzyzwoitości sąsiadów. Wącham kurz z biurka, wciągam go w siebie, ścieżkami, jestem na pierwszorzędnym haju.

Czuję, jak drewno z biurka ożywa, jak zapuszcza korzenie, wbrew prawu. Czuję zapach soków, ściekają z drewnianych poręczy krzesła, wchodzą we mnie, oddycham świeżym tlenem. Drzewa, rośliny, oplatają mnie gąszczem, prześwituje przez nie zwyczajna noc, zwyczajny wiatr napiera na szyby, a ja czuję ten smak, trawiasty, drażniący. Żywiczna woń usypia mnie, zakleja mi oczy. Czuję jak pod tym dotykiem stają się znowu zdrowe.

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

egzorcyzmuję szaleństwo przy pomocy słuchawek

Krok za krokiem, miedziana pomarańcz kałuż, latarnie ćmią się, jakby spalali w nich gaz, kałuże głębokie, strugi deszczu ciężkie, rozbełtują je, wylewają je z narowistych brzegów. Ja chrzanię to wszystko, mam ciężki parasol, ponoć znaleziony – jak fantazjuje J. – fetysz rodzinny małej, zasuszonej babci. Buty też mam ciężkie, nie straszne mi kałuże, tnę przez noc, stąpając jak gniewny młodzian, specjalnie wdeptuję w nie, one się rozpryskują jak morze. Na uszach ciężki blues, paranoiczny, złowieszczy, śpiewany przez opętanego, słyszę głos schizofrenika, bluźniercy. On słyszy potępieńcze chóry na dnie umęczonej głowy, wali orkiestra, cała w potylicy, a on idzie jak ja przez mrok. Asfalt czarny, tylko ten brudny połysk miedzi i deszcz i jazz i opętanie. Gładzę ręką żywopłoty, pozwalam się kłuć. Zaglądam do śmietników – bo zawsze chciałem spróbować. W jednym przełożyłem butelkę, odsunąłem gazetę, żeby zajrzeć głębiej. Rozgniatam w palcach mały twardy liść z żywopłotu, czuję swędzący, morski eter – zielony sok – pachnie jak niejadalny. Głos krzyczy, że się chowa, że przeszukałem wszystko co czytał i jestem prawie pewien, że usłyszałem „Sappho through to Auden”.

Dziś rano nie spodziewałem się deszczu. Wyprowadzałem psa (zrobię wszystko, by się oderwać od pracy) i słyszę z okien urywany śmiech, drażniący i głupi, jak wystrzały z pistoletu. Nasłuchuję dalej – nic (i nic nie będzie dalej). Nie świeci, ale też nie pada. Przygnębiająca, tępa, zasysająca wszystko cisza. Jakby podsumowuje mój nastrój.

Podsłuchuję też rozmowy w pociągach, w autobusach, w metrze. Kiedy mówisz swojemu chłopakowi coś pieprznego na ucho – ja słyszę to i zachowuję dla siebie. Kiedy próbujesz być z nią szczery – słyszę, jak jesteś nieporadny. Mam setki takich historii i mogę je opowiedzieć.

Są takie utwory muzyczne, sztuki teatralne, książki – które stanowią dla mnie dowód, że nie zwariowałem. Łatwo używamy tych słów: szaleństwo, schizofrenia, debil, wariat. Gdy jednak zastanowić się, co znaczą – blady strach pada na nasze prężne myśli. Szaleni są ci, którzy słuchają. Ci, który zachowują pewne rzeczy dla siebie, i potem te rzeczy ich męczą. Szaleni zwracają uwagę na kolory, zapachy, na światło. Rozdrażnieni, smutni, niepewni. Ich mózgi pulsują, zużywają za dużo tlenu, krwi, alkoholu, ścinają się przy każdej myśli jak białko. Potem przestają działać. Są tępe i lepkie, nieskładne jak gąbka. Zauważyłeś u siebie pierwsze z objawów? Szykuj się na flupentiksol, perazynę, prozac. Niedługo na pamięć będziesz znał/a nazwy wszystkich dropsów.

czwartek, 26 lipca 2007

poszukuj światła na końcu

Zatrważająco łatwo przestajemy być ludźmi, obrastamy żywym materiałem, włosami, paznokciami, nieludzko twardym naskórkiem, florą bakteryjną, psoriasis, scabies, anoplura, siphonaptera, co tylko sobie wymarzysz.
Jeszcze wcześniej przestajemy mówić, zapominamy spoglądać na zegarek, chodzimy i śpimy w tym samym T-shirt-cie, zaczyna pojawiać się ten zapach, którego nie czujesz, ale czują inni. Zauważasz go przypadkiem, gdy zostawisz koszulkę na dawno nieużywanej pralce. Wracasz później i czujesz, że ona pachnie.

Powiedzmy sobie szczerze – każdy z nas nieraz położył się spać nie myjąc zębów (ta żałosna inwestycja w przyszłość, mieszczański strach o jutro, które może nie nadejść).

Nie myślisz o pastowaniu butów, nie wychodzisz już nawet po gazetę. Dziś bardziej niż kiedykolwiek. Nie warto czytać prasy.
Zarastasz, również w swojej głowie, w środku. Uśmiechasz się do swoich myśli – już niedaleko od prowadzenia z nimi zażartych sporów, przeklinania ich, nazywania kurwami. Czujesz jak tyjesz, nie śpisz, jesz za dużo. Albo lepiej, po kilkunastu dniach chudniesz, zbyt rzadko wychodzisz do sklepu. Nie odbierasz tak często telefonów, nie dzwonisz. Czas płynie niezauważalnie, niespiesznie, nie narzucając się.
Coraz częściej zastanawiam się jak wyglądałbym z brodą.

Wszedłem po raz kolejny tam gdzie nie powinienem. Stacja Warszawa Śródmieście, ta mniejsza, uboższa, z dala od Centralnego. To nie było wczoraj... Dawniej, gdy nie był taki piękny. Architektura zielona, z brudu, nie z zieleni. Płyty betonowe, z taniego marmuru, drewniano-żelaźniane ławki noclegowe, kłębisko gołębi żyjących pod sufitem, płodzących tam dzieci, rozmazujących pod stopami fekalia i krew, całe apteki ćpuńskich strzykawek. Nie bałbyś się tam odlać na peronie, pod ścianę. Policji i tak tam nie ma. Świetlówki ćmią jak na filmie o morderstwach, wypełnione podobno rtęcią i luminoforem (nie wierzę, dla mnie świecą dziś śliną i kamieniem).

Spaceruję sobie beztrosko, wieczornie upojony, zaglądam we wszystkie zakamarki. Pociąg mi uciekł, następny za prędko nie przyjedzie, stoję sam. Zaczynam szukać wrażeń.

Zajrzałem w dziurę pierwszy raz ostrożnie, rozejrzałem się nawet za SOK-istami, za dzielnymi Policjantami, zmartwionymi babciami. Uczyniłem krok pierwszy i drugi. Nie raz schodziłem po tych małych schodkach, na końcu peronu, by przejść na drugi peron. Są małe szanse, że ktoś zobaczy. Schodzę schodkami na tory. Wchodzę do wielkiej czarnej dziury, z której wyjeżdżają pociągi.

Ciemno, ale da się coś zobaczyć. Metaliczna żółć, opiłki, rdza. Wszystko żółte, dodatkowo od lat naświetlania żółtymi lampami pociągów. Powietrze zatęchłe, wcale nie zimne – gorące, gęste, z gruźliczym powiewem, jak w szpitalu.
Jest tu dużo szerzej. Tory i wszędzie małe, czarne kamienie. Między torami w przeciwnych kierunkach nie ma przegrody, nie ma tuneli – idą jednym, wielkim, szerokim korytarzem. Widzę tajemnicze czarne słupy. Te które widać czasem z okien pociągów, te, na których stoi Warszawa. Przemierzam ten teren, jaskinię z filmów grozy. Idę wzdłuż brunatno-czarnych stalaktytów, korzeni miasta. Tu się wszystko zaczyna, w gorącej śliskiej czerni, która rodzi pociągi, kanalizację – wszystko, co pod spodem.

Oddaję mocz pod ścianę, oglądam się za siebie. Nie uszedłem daleko – teraz wrota tunelu są małe, srebrzystobiałe, na tle wielkiej czerni. Patrzę pod ścianę, którą przed chwilą zmoczyłem, widzę coś dziwnego. Butelki, konserwy, jakieś ubrania, ktoś tu był i to niedawno. Tu, pod ścianą, czymś w rodzaju olbrzymiego kwadratowego słupa (po środku korytarza), jest mniej kamieni, widać trochę szarego piasku. Na piasku zauważam ślad. Nie stopy – raczej jakby ktoś ciągnął ciało. Obchodzę słup, ściana ma ze 4 metry, znowu stąpam po torach. Zaczynam się bać pociągu. Nasłuchuję trzasków. Serce bije mi szybciej, szumi odbijający się echem oddech.
Zatrzymuję się, znów nasłuchuję. Potykam się o belkę, wreszcie obchodzę słup dookoła. Tu śladów zamieszkania jest więcej – niedopita butelka wody, papier toaletowy, sterta żółtych gazet. Są też małe czarne schodki, z betonową karlą balustradką. Wspinają się około metr na ścianę słupa. Wchodzę kawałek, na ścianie małe metalowe drzwi, całe w rdzawym szlamie. Zbyt małe dla człowieka. Nadawałyby się dla dziecka, ale mają zwykłą klamkę. Naciskam, nie jest zardzewiała. I nagle słyszę oddech. Nie mój – zza klapy. Ciężkie sapnięcie, jakby spod ziemi, jakby z raka krtani. Uskakuję jak oparzony. Potykam się o własne stopy. Czuję jak pompują mi krew żyły, panicznie, do mojej pustej czaszki. Zbiegam ze schodów.

Kątem oka zauważam: gazety na podłodze są pokreślone niebieskim flamastrem, obok leżą dwie małe książki oprawione w czarną skórę.

Wybiegam na tory, mijam słup i biegnę prosto do srebrzystego światła. Jestem na torach, są rdzawo-czarne. Pulsuje głośno krew w uszach, w szyi. Czuję zimny, rybi zapach stali. Coś syczy, świszczy. Tory jaśnieją. Teraz słyszę wyraźnie. Złowieszczy, ogłuszający, metaliczny zgrzyt.

środa, 11 lipca 2007

natchnienie z kota

Dziś wymyśliłem nowe fajne powiedzenie: „niezła zdziwka”.
Biały kot – widmo – nie wyszedł na zdjęciu. Może to duch tamtego (ale o tym zaraz). Samo ziarno.

Promowałem moją małą wstrętną działalność sabotując ulotki o kursach szybkiego czytania w SKM-ce w Gdańsku.
Uciekaj! Spal wszystkie książki! – pisałem. Uchroni Cię to od bolesnego doświadczenia z nimi obcowania. Zaoszczędzisz czas. Na tv, na sex, na radio.
Na niektórych dorzucałem cytat z Allena: „Przeczytałem Wojnę i Pokój w 30 minut. To było o Rosji”. Geniusz punchline'u.

Co tam pora deszczowa – niech szumi nam w głowie letnie wino! – mówi mi prezenter z radio. Pojechałem nad morze – było zimno i lało. Jemu przynajmniej płacą za ten entuzjazm, nad ranem, jak po lewatywie z kawy.

Teraz o kocie: kot był biały, trochę szary, poruszał się szybko, czmychał, pędził, zaskakująco zwinnie. Widziałem go w moim mieście pod miastem. Wracałem piechotą kawałek, jak z autobusu nocnego, choć (nie wiem czemu) było całkiem rano. Kot wbiegł prosto pod koło – czerwonego Punto, Civic-a, czy innego gówna – marki nie zapamiętałem. Widziałem jak wóz się zbliża, jak na filmach, sunie zaskakująco wolno, szumi, jęczy, wyje, po asfalcie - jak kosmiczny statek. Kot wyrywa jak strzała, ja już wiem co będzie. Koło uderza. Stłumiony hałas. Jak na wyboju – słyszę w głowie i widzę w głowie wybój. Samochód zwolnił. Kierowca myśli. Bez zatrzymania pojechał dalej.

Niesamowite. Stoję i patrzę na kota. Wszystko stało się może dwa metry ode mnie – właśnie miałem przechodzić przez ulicę, stałem już na krawężniku. Podchodzę do kota. Nie rozmazany, jeszcze żyje. Łapię go za futro na karku i szybkim ruchem przeciągam na chodnik po drugiej stronie. W ostatniej chwili – jechały następne wozy, zaraz z kota byłoby masło. Nie jestem wielbicielem zwierząt. Nie rozumiem miłośników kotów – są mniej do nas podobne, niż na przykład głupie, masturbujące się na myśl o czyjejś nodze psy. Tyle życiowych mądrości. Stoję nad kotem i patrzę jak umiera.

Nie mam samochodu. Weterynarz jest 3 kilometry dalej, ale o tej porze nikogo nie znajdę. Kot nie rozlał się po asfalcie, ale w środku cały pogruchotany – nie ma przebacz. Patrzę na sierść – białą może szarą – coś tam, w nim, jeszcze się rusza. Łapy rozrzucone nienaturalnie, pamiętam, że łapy były białe. Oczy – szparki, nie zaciśnięte, nie zmarszczone – półprzymnknięte; pod spodem coraz bardziej szare. Otwiera powoli pysk, jak maszynka, bez westchnięcia, bez gwałtu. Stoję tak jeszcze chwilę, nie wiem co zrobić. Od środka uwiera mnie sumienie – mogę tylko z nim pobyć, popatrzeć. Lepiej było go tam zostawić, oszczędziłbym mu 15-tu sekund oszołomienia, zagadki. Patrzę. Coś ulatuje. Ale jeszcze nie zwiało. Widzę (sam nie wiem jak) jak stygnie. To ciepło – dusza niższych ssaków – paruje, unosi się na mnie. Podnoszę się. Odchodzę w swoją stronę.

***
PS: Jeśli znalazłeś ulotkę – napisz!

piątek, 6 lipca 2007

piwo płaci za mnie

Tekst w autobusie: Małgocha! Pokaż loka!
Albo czemu w zapchanej kolejce ktoś zawsze, ale to zawsze wpadnie na pomysł żeby krzyknąć: „Bileciki do kontroli!”?
Po kostki w błocie. Brązowa glinka na butach i spodniach. Ziemia jest nierówna, niepewna pod stopami, przelewa się - trzyma ją tylko trawa.

Śmieję się, popłakałem się ze śmiechu z własnego pijackiego dowcipu, w pociągu, nad ranem. Wybiegałem wstydząc się, krztusząc się rechotem i łzami, narzuciwszy na głowę kaptur.
„Wejdziemy na wesele o 4tej i powiemy: jesteśmy prosto z Archanielska i mamy kartę repatrianta. Chcemy tu zamieszkać i czy możemy dostać kubek ciepłego smalcu ze skwarkami, bo mówili, że tu taki dostatek.”

Na koncertach chodzę sam, wyłączam się w nudnych momentach, patrzę w niebo na czerwone, białe, niebieskie światła, drepczę w błocie (but się zasysa, zostaje), słyszę tylko hałas i myślę zamiast o koncercie, o I-szej Wojnie Światowej, o jej potwornych okopach, szturmach, drutach kolczastych. Podobno nie wychodzili z jam nawet 2 tygodnie.

wtorek, 26 czerwca 2007

dorastanie około północy, gruntowna zmiana zdania nad ranem

Niepewni siebie, niedożywieni, aspołeczni. Lepsze ciuchy, ze smakiem, ale rzadko się odzywają. Kręcą się z niepewnym wzrokiem, lekko niedomknięte usta, trochę przytępieni, trochę zamyśleni. Przyglądają się autystycznie, każdy zadbał o żółte trampki, bluzeczki w kropki, wąskie spodnie, ale cała poza na nic – nikt się nie rozgląda. Nikt nie patrzy na nogi i piersi, nikt nie patrzy w oczy.
Choć znów oddychają rock&rollem, mało piją, mało palą. Jeżeli chodzi o seks, przejmujące, jak wydają się aseptyczni, niedotykalscy.
Mam wrażenie, że to pokolenie nie rucha się ciągle po kątach – mówi teściowa.
Za naszych czasów było inaczej – dodaje dziadek.
Jest dojmująco trzeźwe, zadbane.
Młody, chudy chłopiec, odrzuca grzywkę z czoła, przynajmniej pali. Kolega robi mu zdjęcie – z pewnością czarno-białe. On robi minę Brando, pręży się jak dziewczyna, ściąga brwi jak amant. Spoglądam w tę stronę, patrzę mu w oczy, on spuszcza wzrok.
Zero woli walki.

Patrzę się na bar, patrzę na parkiet.
Kręcą mnie nastolatki w kraciastych bucikach, wąskich spodniach, tunikach, wielkich okularach, białych słuchawkach, leginsach, czapkach. Wszystkie wyglądają jak Audrey po wyjściu od współczesnego fryzjera. Mają znów oczy jak Nico, co po prostu uwielbiam. Ruszają się powoli, próbują podrygiwać, gdy gra muzyka. Czują się świetnie w tych nastoletnich ciałach. Pali mnie chęć by pokazać im wszystko – wszystko czego jeszcze nie znają.
Nie wiem tylko, czy mamy o czym ze sobą rozmawiać.

Przyglądam się sobie – teraz będzie gorzej. Słucham tej samej muzyki. Wiem coś o sztuce, czytałem milion książek. Też miałem tyle lat co one. Uczyłem się w zupełnie innej szkole, nie miałem traumy gimnazjum, ale też zwijałem się w kłębek, płakałem. Też rozglądałem się mętnym wzrokiem, bałem się, pozowałem.

Zaczyna się koncert. Dopijam piwo, wstaję. Wokalista kapeli, gorącej jak mało, mówi do nas z dziwnym akcentem: It’s my first time in Poland. But my father comes from Nasielsk.

Jadę samochodem, gadam jak pijany (i jestem pijany). Naprzykrzam się, jadę upić się bardziej.

Zatrzymuję się tam gdzie zawsze. Nie patrzę na zegarek i nagle jest 4 rano.
Na podwórku między knajpami gra muzyka, świecą baraki. Ktoś wystawił grilla, gadają wkoło Francuzi, Hiszpanie. Nie mam zamiaru spoważnieć. Tańczę.

czwartek, 21 czerwca 2007

czytanie latem

Upał. Autobusy toną w asfalcie, ludzie guzdrzą się jak muchy, jak leniwe legwany, umierają. Sną jak ryby, odwracają się białymi brzuchami. Gnije skóra, wszędzie, bulgocze guma w trampkach. Słonawy zapach wbija się przemocą w nozdrza. Toniemy w lepkim śluzie. Baby w ceratowatych koszulach, wąsaci jegomoście klepią się po brzuchach, złote wisiory dyndają na obnażonych torsach.
Kurczą się oskrzela. Wolę zamarzać niż się dusić. Duszenie to najgorsza śmierć, prawdopodobnie.
Skaj w autobusie przyrasta mi do pleców, przykleja się na sztywno, wszyscy jesteśmy do wyżęcia, podmiejskie szmaty.
Wszyscy są wściekli, wysiadają, przepychają się łokciami, z czerwonymi białkami, z plamami na koszulach. Refleksja meteo jeszcze raz: ten kraj stworzony jest do zimy.

Scena numer 2: Biblioteka. Trzask! Podnoszę wzrok znad książki – chudy okularnik przydzwonił twarzą w przeszkloną ścianę. Nie zauważył, że tam była – na oczach pełnej sali, czterdziestu kilku podniesionych brwi.
Debil, nie debil - miłosiernie przypisuję ten show upałowi.

Coraz mniej sam widzę: na osiedlu, pod miastem, pewnie nie lubią mnie już sąsiedzi. Kiedyś przezornie mówiłem cześć wszystkim. Dziś, równie uczciwie – wszystkich olewam.

Czytanie zabija – wpierw wiesz coraz więcej, zdobywasz kolejne stopnie wtajemniczenia, jaki nie jesteś przydatny i zsocjalizowany. Potem coś się zmienia: zauważasz, że wiesz już za dużo, nie jesteś w stanie normalnie funkcjonować. Koleżanka ze studiów opowiedziała mi taką historię: - Byłam na rekrutacji w H&M (sprzedawca ciuchów). Kazali bawić mi się w grupie piłką, robić piramidę z ludzi, udawać stosunek z klientem. Stanęłam z boku i patrzyłam na to wszystko, jakie to kretyńskie – włączył mi się socjolog.
Nie muszę dodawać, że pracy nie dostała.
Pracownik nie ma myśleć tylko zapierdalać. Pracownik zbyt rozwinięty jest niebezpieczny.

W nocy – znowu pada deszcz. Jestem ocalony.

A jak Ty myślisz?

poniedziałek, 4 czerwca 2007

605 party

Niezdrowo fascynują mnie mosty.
Ostatni raz na moście: podczas koncertu, żołądkowa z ice-tea (obrzydliwość), rzęsisty deszcz. Pod spodem Wisła, wzburzona jak morze, niemalże widzę na niej fale, ale przecież to niemożliwe. – To żeby policja nie zgarnęła, żeby smakowało lepiej – tłumaczy się kolega. Ramiona mostu, szklista pajęczyna, prężą się ponad głowami. Oświetlone tworzą tło – prawdziwy dramat - dla pijanej twarzy Maćka.
Patrzymy na wodę, czarną, z czarną pianą. Wszystkie lampy miasta skierowali na nas.

I biegniemy z powrotem. Koncert już grają.

Jest późno, wszystko skończone. Wracamy nocnym, doszczętnie pijani.
Autobusy kołyszą nas do snu, nie kontrolujemy plecaków, jesteśmy królami.

Bijatyki pod miastem, Legia dała dupy, płoną ogniska w podmiejskich pociągach, znowu wojna. Biegamy kuloodporni. Grzecznie wychodzimy z największych jatek. Za ręce nas prowadzą nocni stróże, przeczuwają chyba w nas natchnienie.

niedziela, 3 czerwca 2007

najtańsze hobby świata

Siedzę w bibliotece, ale dziś więcej robię przerw niż czytam.
Pani od kawy nie rozumie, że nie rozumiem tych wszystkich wymyślnych nazw.
Człowiek przy barze mówi: pierdolę.
Piję kawę, espresso jak rzadko, czytam bazgroły na słupie koło stolika, bazgroły w pięciu językach.
Przy barze Hiszpanki plotą głośno o los Polacos. Przy stoliku obok mądrzy się cwaniak w niebieskiej bluzie, mówi – pytania na egzaminie prokuratorskim są pice’a’cake.

Patrzę na tę zwykłą scenę i myślę sobie: niemożliwe.

Opowiem dziś o tych momentach: wypada się z rutyny i zaczyna dryfować. Chodzę wtedy po mieście, wchodzę w najdziwniejsze podwórka. Poznaję najdziwniejszych ludzi, których na co dzień tam nie ma. Przechodzę koło dworca, spotykam brodatego mędrca. Zaprzyjaźnimy się w końcu – czuję to pod skórą.

Podziemia w Centrum, zapiera dech w piersiach zapach ludzi, zapiekanek, pomyj, kababów, potu, płynu do dezynfekcji, mokrego betonu, rdzewiejącej stali. Wciągam to wszystko w siebie, jak ten gość na filmie, wchłaniam jak ciepłą herbatę.

W moich momentach, obserwuję lepiej. Jego broda była dziś przystrzyżona, złapał, być może, kilka kilogramów. Patrzę na tyłek blondynki-nastolatki i mojego kumpla in spe już nie ma.

Wybiegam, biegnę, pędzę. Uderzam w panią w fioletowej sukience, odbijam się od łysego gościa w skórze. Szukam, przechodzę między straganami z filmami, wpadam znowu pod ziemię. Płyną ludzie korytarzami, rozłażą się po mieście. Boli mnie kostka, boli kolano, wszystko mnie boli, dokąd tak biegłem?

środa, 30 maja 2007

totem timeline

Wczoraj pod Tesco. A może i dziś to było. Jak te palanty upijamy się złym piwem, pierdolimy głupoty, takie, że nawet w serialu młodzież tak nie udaje. Jest źle. Dobrze mi tak. Dobrze się czuję podlegając wpływom swych przyzwyczajeń, rodem z rockowych teledysków, z polskich seriali, tych kryminalnych.

Palanty śmieją się. Ostanio ścigali się do kościoła i z powrotem nago. Parę dni później jeszcze dalej, do kolegi innego, o 4 nad ranem. Obudzić go chcieli, by wstał na egzamin, obudzić, mimo że ma chorego tatę.

Jak zwykle policja ich nie złapała. Obiecałem, że następny raz też biegnę. I, jak powiedziałem – zrobię.

Pod Tesco, pod olbrzymim plakatem, na którym jako żywo stoi „Alko“. Obok drugiego totemu – jeszcze większego. Gadaliśmy, choć właściwie byliśmy sami. Jeden kolega (za wcześnie na imiona) znalazł się po godzinie szukania. Łysy był, w sportowym ubraniu, zupełnie inaczej niż wczoraj. Nakrzyczałem na jego brata (przez kolegi telefon), brata, o tym samym głosie.

Na koniec wracam, jem obiadokolację, wszyscy tak wracamy. Zasuwam kotary – te, co do których twierdzę, że mi niepotrzebne. Tym razem olewam budzik. Dobranoc kochani. Jak zwykle, jest siódma nad ranem.

wtorek, 29 maja 2007

dzień

On pyta mnie. Ja pytam jego. Patrzymy na siebie i spijamy szczerość z naszych ust. Z oczu. Częstuje mnie winem. Wino smakuje jak Chateauneuf du Pape, jak nie wiadomo co. Pijemy, patrzymy przed siebie, na ludzi. Patrzymy gdzieś tam. Jest pięknie.

On podaje swoje imię. Ja mówię mu moje.

Siedzimy tak cały wieczór. Nie przeszkadza mi, że jest ubrany inaczej. Odnajduję w nim wspaniałego człowieka - osobowość jaśniejącą jak gwiazdę. Od dziś będę patrzeć tak na każdego

Co za piękny dzień, powiedz sam, Janek, Zbyszek, czy jak Ci tam na imię, szmato. Coś jest nie tak. Być może spotkamy się jednak, w następny, obsesyjnie piękny, sen.

poniedziałek, 28 maja 2007

deszcze niespokojne

Dziś znalazłem w Internecie zdjęcie Warszawy, pięknej jak Gotham, jak Big Apple, jak miasto grzechów. Odpowiednia optyka i robi się dramatycznie, robi się ciekawie. Szare kamienice, czarne niebo krąży, sępy, chmury walą mi się na głowę. Czemu muszę dźwigać ten ciężar, czemu to na mnie ciąży? Szukam, jak my wszyscy, dramatu. Szukam wielkich sensów, wielkich uogólnień. Czego metaforą jest miasto?

Na zdjęciu spod chmur wystają drzewa żółte i pomarańczowe – jesień znaczy. U mnie dopiero lato, ale jak wszyscy współobywatele, wypatruję już deszczy. Moja biała cera jest stworzona do chmur. Jest spłodzona by wsiąkać deszcz, zorientowana na chmury. Nastawiam cerę w górę – tekstura chmury już nabiera kształtu. Słońce nagle przepada, wszystko ciemnieje, ja też ciemnieję, naprawdę wszystko.

Pada.

wtorek, 22 maja 2007

perony

Nic nie obchodzi mnie jakim jest człowiekiem. Nic nie obchodzi mnie czemu jest taki. Pan z brodą, twarz, która przywołuje starych mędrców. Twarz stawiająca zagadki. Nie pyta, ale woła, krzyczy rzeczy niezrozumiałe. Wymachuje całym sobą. Teraz leży i śpi... Ale dalej zadaje zagadki.

Z natury obojętny, przyłapuję się na refleksjach nad niesprawiedliwością świata. Mam potrzebę oddania mu całego portfela. Zaproszę go na obiad do Fukiera, wymyję mu stopy.

Mijam go i tym razem, przechodzę koło niego i zaglądam mu w oczy. Przechodzę dalej, łapię pociąg. On tam zostaje, ale ja też. Zawsze mówiłem - kloszardem na Jamajce chciałbym być, kloszardem w Toskanii. Czemu on wybrał Warszawę?

poniedziałek, 22 stycznia 2007

dziad

Dziad był brudny i śmierdzący. Leżał na chodniku, na środku chodnika i cuchnął, leżał w kałuży moczu, miał brodę i podarte, zlepione potem i tym brudem ubranie, śmierdział najgorzej jak tylko się da, śmierdział brudnym człowiekiem.

Zauważyłem go na ulicy, w samym centrum, na tle złotych łuków wielkiej amerykańskiej restauracji. To wygląda wręcz poetycko – pomyślałem – jak portret na zamówienie, pod z góry ustaloną tezę. Ale dziad był w tamtej chwili czymś więcej, jego widok wstrząsnął mną dogłębnie, przejął mnie do szpiku kości. To obdarte i pełne zgrozy widowisko, ta ludzkość w łachmanach, sromotna klęska – chciałem zachować to wspomnienie. Była to jedna z tych chwil, w których dociera do nas jakiś dziwny komunikat z zaświatów, rodzi się pomysł lub kształtuje wielkie uogólnienie... po prostu coś ważnego. Wyjmuję aparat – noszę go jeszcze czasem ze sobą i zaczynem pstrykać. Robię jedno zdjęcie. Potem drugie, trzecie, piąte. Ktoś z przechodniów się oburza, jakaś kobieta krzyczy, nie przejmuję się tym zbytnio. Dziad podnosi smutny wzrok, Robię piękny portret. Dziad macha ręką, zasłania twarz jak przed ciosem. Włączam flesz, słońce jak zwykle za chmurami i pstryk, pstryk, pstryk. Ktoś znowu patrzy na mnie spod oka, przechodzień agresywny, ale i to mnie nie powstrzyma, świetne zdjęcia, naprawdę świetne. Dziad zaczyna wyć, przewraca się z pleców na łokcie i kolana, ale nie może wstać, cały okręcony łachmanami jak kanapa, ubrany na cebulę można by rzec, syczy i wyje, rzuca się jak zarzynane zwierze. Piotr-potwór. Nie przestaję. Wreszcie kończy mi się klisza... Przyglądam mu się jeszcze raz. Człowiek czy ścierwo ? I ty też masz duszę w tym ciele hombre? Żal mi ciebie człowieku, naprawdę żal. Jak niedaleko od siebie teraz stoimy. Może ja kiedyś też tak skończę. Nie myśl o mnie źle dziadku. Nie myśl o mnie źle...

Dziad jakby na chwilę chwyta mój wzrok. Nie wiem co jest w tym wzroku. Coś jakby zrozumienie, partnerstwo. I wtedy odszedłem.