niedziela, 27 stycznia 2008

c.v.

Święta klasa robotnicza, kaszląca i kichająca, pozdrawia się w autobusach uniesieniem kaszkietu i przeczesaniem włosów, mówi: - Cześć pracy.

Blondynki, pulchne i zdrowe, omotane w niebieskich chustach uśmiechają się niewyraźnie, płochliwie. Łapię ich pożądliwe spojrzenia przed odjazdem z przystanku.

Kurtki puchowe kobiet, ich wyliniałe futra, całe są jak z Desy.
Instalacje, rurki i kable przewożone w sekcji bagażowej pod pachą.
Podstarzałe damy jadą budować nowe, lepsze domy.

Kaszel, czuję go na ramieniu, czuję jak drobne, wijące się, kosmate zarazki płyną powiewami powietrza z cebulowych ust do moich nozdrzy.
Wstrzymuję oddech – nie na długo pomoże.
Cały przywieram do krzesła.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

miasto zakopane, wino, krew, cyganie

Przejście Krupówkami jak w zatłoczonym autobusie w godzinach szczytu, z drzwi na jednym końcu, do drzwi na drugim. W obie strony suną tłumy w pstrokatych kurtkach, za dużych rękawicach, futrzanych czapach. Z karczm unosi się para, bucha dym o mięsnym zapachu. Słychać gwarę góralską i raz po raz negocjacje cen po rosyjsku.

W knajpie nad głową stoją mi dwie rodziny z małymi dziećmi. Przysadzisty ojciec rodziny w czerwonej kurtce z goretekstu puka mnie w ramię – Przepraszam, za ile państwo kończą?
- Piętnaście, dwadzieścia minut – odpowiadam zmieszany.
- Aha, dobrze.
I stoi mi dalej nad głową.

W innym miejscu siedzimy z J. na zawieszonych dookoła baru huśtawkach, przysłuchujemy się zaskakująco dowcipnym dyskusjom tubylców – pięćdziesięciolatków w swetrach, z wąsami, na oko właścicieli pensjonatów i karczm. J. bazgrze w moim zeszycie o zapachu czekolady (tym, w którym spisuję te słowa). Ja czytam jej moje zapiski, a ona słucha uważnie i poważnie. Potem jak zwykle mnie wyśmiewa.

Dużo później zauważam, że oprócz ćwiczenia swych zamaszystych podpisów przepisała mi bezimienne motto z tabliczki na ścianie za barem: „Ludzie mają w sobie tyle samo niepojętego lenistwa, ile szkodliwego ożywienia w nieodpowiednim czasie i miejscu”. Podpisała je własnym imieniem i nazwiskiem. Całość wykaligrafowana jej perfekcyjnym stylem skrupulatnej nastolatki.

Inny lokal, kawiarnia, barmanem jest Cygan – nie wiem sam skąd to wiem. Fama niesie, że Cyganowi można opowiedzieć swoje życie, a on będzie słuchał. Ma nienaturalnie duże oczy i poł-długie czarne włosy a’la wczesny Alec Baldwin. Patrzę mu w te oczy, a on patrzy na mnie tym samym beznamiętnym wzrokiem. Podchodzę do baru i żartuję zamawiając wino. On żartuje też – jest lotny w słowach. Nie bez znaczenia jest fakt, że ma śniadą cerę jak prawdziwy Cygan, choć jego etniczny rodowód pozostanie dla mnie zagadką. Zauważam, że ma ciemną plamę na koszuli na wysokości mostka – wygląda jak postrzał.

Kiedyś ojciec opowiadał mi, jak w czasach studenckich był na kempingu w polskich górach. Do wesołej studenckiej kompani pijącej przy ognisku przysiadło się dwóch górali – jak mówili, najlepszych przyjaciół. Kilka godzin później dwaj górale skłócili się tak, że żadne interwencje gospodarzy-studentów nie zdołały powstrzymać bijatyki. Podobno dwaj górale bili się tak długo i mocno, że widać było jak pobliskim strumieniem spływała krew.

Siedzę przy barze i czekam tym razem na kawę. Cygan preparuje ją w swojej aluminiowej maszynerii. Do baru podchodzi niewysoka blondynka, ubrana bardzo spokojnie, ale o miłej, żywej twarzy. Zauważyła, że się jej przyglądam (siedziałem jakieś 50 centymetrów od niej). Spojrzała mi w oczy – to było jak wyzwanie. Ja wytrzymałem jej wzrok. Nie przyzwyczajona, spuściła swój - była cała moja.

sobota, 12 stycznia 2008

chorowanie

Rozsmakowuję się w lenistwie.
Staram się zmieniać ubrania na dzień. Ale dzisiaj nie. Sunę w swoich góralskich kapciach po drewnianej podłodze i choć jest równa, potykam się o klepkę. Na sobie mam stary kolorowy polar, trochę fioletowy, trochę czerwony, trochę pomarańczowy. Mam nieświeży oddech i nieumyte włosy. Spod polara wystaje granatowa pidżama ojca – jedna z kilkudziesięciu, które dostał w ciągu życia na gwiazdkę.

Gęsty śluz chrobocze mi w gardle, odrywa się w bólu. Spluwam w umywalkę i patrzę w nią sekundę obojętnie, zanim odkręcę kran.

Odkryłem telewizję w Internecie – to niebezpieczny, złośliwy wynalazek, który ostatecznie przemieni nas w małpy – nie przerywają reklamy, cały czas oglądasz to, co chcesz oglądać. Spędziłem na tym już trzeci dzień. Obejrzałem Obywatela Kane’a i siedemnaście odcinków StarTreka Next Generation, który wywołuje we mnie melancholię za utraconym dzieciństwem i poczucie ogólnej ekscytacji.

Na początku dnia przypominam sobie listę spraw do załatwienia, zalegających od dawna. Przeglądam listę nieprzeczytanych mejli. Potem już tylko płynę, odlatuję do egzotycznych światów. Tam czas jest względny.

Gorączka nie odbiera zmysłów, ale rozpuszcza je, jak w gorącym kisielu. Wszystko dociera przez gęstą, lepką, ciepłą barierę. Dźwięki są przytłumione, tak samo jest ze smakiem, węchem, nawet dotykiem.
Snuję się po domu, rozdrażniony - jak ktoś, kto zgubił okulary i szuka kluczy, nieprzyzwyczajony do słabego wzroku.