poniedziałek, 14 stycznia 2008

miasto zakopane, wino, krew, cyganie

Przejście Krupówkami jak w zatłoczonym autobusie w godzinach szczytu, z drzwi na jednym końcu, do drzwi na drugim. W obie strony suną tłumy w pstrokatych kurtkach, za dużych rękawicach, futrzanych czapach. Z karczm unosi się para, bucha dym o mięsnym zapachu. Słychać gwarę góralską i raz po raz negocjacje cen po rosyjsku.

W knajpie nad głową stoją mi dwie rodziny z małymi dziećmi. Przysadzisty ojciec rodziny w czerwonej kurtce z goretekstu puka mnie w ramię – Przepraszam, za ile państwo kończą?
- Piętnaście, dwadzieścia minut – odpowiadam zmieszany.
- Aha, dobrze.
I stoi mi dalej nad głową.

W innym miejscu siedzimy z J. na zawieszonych dookoła baru huśtawkach, przysłuchujemy się zaskakująco dowcipnym dyskusjom tubylców – pięćdziesięciolatków w swetrach, z wąsami, na oko właścicieli pensjonatów i karczm. J. bazgrze w moim zeszycie o zapachu czekolady (tym, w którym spisuję te słowa). Ja czytam jej moje zapiski, a ona słucha uważnie i poważnie. Potem jak zwykle mnie wyśmiewa.

Dużo później zauważam, że oprócz ćwiczenia swych zamaszystych podpisów przepisała mi bezimienne motto z tabliczki na ścianie za barem: „Ludzie mają w sobie tyle samo niepojętego lenistwa, ile szkodliwego ożywienia w nieodpowiednim czasie i miejscu”. Podpisała je własnym imieniem i nazwiskiem. Całość wykaligrafowana jej perfekcyjnym stylem skrupulatnej nastolatki.

Inny lokal, kawiarnia, barmanem jest Cygan – nie wiem sam skąd to wiem. Fama niesie, że Cyganowi można opowiedzieć swoje życie, a on będzie słuchał. Ma nienaturalnie duże oczy i poł-długie czarne włosy a’la wczesny Alec Baldwin. Patrzę mu w te oczy, a on patrzy na mnie tym samym beznamiętnym wzrokiem. Podchodzę do baru i żartuję zamawiając wino. On żartuje też – jest lotny w słowach. Nie bez znaczenia jest fakt, że ma śniadą cerę jak prawdziwy Cygan, choć jego etniczny rodowód pozostanie dla mnie zagadką. Zauważam, że ma ciemną plamę na koszuli na wysokości mostka – wygląda jak postrzał.

Kiedyś ojciec opowiadał mi, jak w czasach studenckich był na kempingu w polskich górach. Do wesołej studenckiej kompani pijącej przy ognisku przysiadło się dwóch górali – jak mówili, najlepszych przyjaciół. Kilka godzin później dwaj górale skłócili się tak, że żadne interwencje gospodarzy-studentów nie zdołały powstrzymać bijatyki. Podobno dwaj górale bili się tak długo i mocno, że widać było jak pobliskim strumieniem spływała krew.

Siedzę przy barze i czekam tym razem na kawę. Cygan preparuje ją w swojej aluminiowej maszynerii. Do baru podchodzi niewysoka blondynka, ubrana bardzo spokojnie, ale o miłej, żywej twarzy. Zauważyła, że się jej przyglądam (siedziałem jakieś 50 centymetrów od niej). Spojrzała mi w oczy – to było jak wyzwanie. Ja wytrzymałem jej wzrok. Nie przyzwyczajona, spuściła swój - była cała moja.

Brak komentarzy: