sobota, 7 czerwca 2008

cierpliwością i pracą ludzie wiele tracą

Zagłuszam się muzyką, zagłuszam się telewizją, wysycham. Za mało czytam, nic nie zostaje, nic nie przyrasta. Kłębią mi się w głowie seksualne obsesje, natręctwa, idę pół drogi do domu zahipnotyzowany kołysaniem bioder modnej nastolatki. W Internecie przeglądam strony z gadżetami, elektroniką użytkową - to moje nowe pomysły na życie.

Moja praca polega na sprawdzaniu czy ludzie kupują pomysły reklamiarzy i marketingowców. Ja wkraczam tam, gdzie ładni panowie i inteligentne panie z aluminiowo-szklanych biur nie mają wstępu - do zielonogórskich blokowisk, do rozwalających się lanosów kombi, do podmiejskich, podchmielonych i wąsatych łbów. Muszę być tak miły i neutralny, żeby żyjąca w rytm przebojów disco osiemnastolatka chętnie wyjawiła mi swoje najskrytsze marzenia i lęki, żeby pozwoliła mi się sfotografować w swoim różowym szlafroku frote, spod którego wystają jej atletyczne i opalone nogi.

Przemierzam piękną Polskę, snuję wzrokiem po rozłożystych łąkach i polach, omiatam spojrzeniem coraz bardziej zadbane stodoły i obejścia. To tutaj leży pochowane prawdziwe życie. Moje elektroniczne zabawki nie zarejestrują tej woni, rdzy na porzuconych bronach, nowej farby na bunkrach GS-ów.

Siedzę w biurze, otoczony kartonami z alkoholem, otoczony pięknymi kobietami na piankowych tablicach. Opowiadają historie, jedne bardziej adekwatne drugie mniej. Chodzi o to, żeby uderzyć prosto w serce, obudzić pragnienie, soki trawienne, seksualny świąd pod skórą, przyspieszyć puls. Wzrok kieruje się za okno, wyczuwam drzewa w pobliskim parku, wyczuwam żółte słońce, rozlewa się po pokoju, dociera do mojego biurka. Czy jestem z siebie zadowolony?

wtorek, 8 kwietnia 2008

duch schodów i podkrążone oczy

Ja, większość moich przyjaciół, bliscy z mojej rodziny, jesteśmy skazani na męczące społeczne upośledzenie. Nie do końca się nas rozumie. Mówimy zbyt dużo, zbyt mało, zbyt niewyraźnie. Jeśli powiemy coś mądrego, ludzie to przegapiają, to jest jak tło. Gdy próbujemy się kontrolować, patrzymy rozmówcom w oczy, ale już za chwilę nasz wzrok odbiega gdzieś na bok, błądzi po suficie, zawiesza się na rogu własnych okularów, rozmazuje się.
Moja rozmowa z siostrą:
- Mam jeszcze ten problem, że przez stres nie jestem w stanie powiedzieć tego witty czegoś.
- Nie przejmuj się, od imigranckiej siły roboczej ze Wchodu nikt tego nie oczekuje.
- Ale ja jestem kurwa witty.

Moja nowa praca: maraton esprit d'escalier. Kilka pierwszych dni i kilka pierwszych rozmów - sporadyczne sukcesy, liczne niedomówienia, słowa uwięzłe gdzieś w gardle. Jestem niezaprzeczalnie mądrzejszy od przynajmniej kilku osób, z którymi będę się spotykał na co dzień, ale na razie muszę się z tym kryć. Wykonywać drobne, niespieszne, fizyczne prace, od których zapominam brzmienia języka. Będę je błogosławił już wkrótce, gdy zacznie się prawdziwy zapierdol.

Dostrzegam kilka pokrewnych dusz. Odczuwam do nich tę dziwną sympatię pomieszaną z resentymentem, jaką czują do siebie pacjenci grupowych terapii. To samo schorzenie, ta sama rozorana wrażliwość, słabość.

Przykład: marketingowiec po studiach kompozytorskich zaprasza w niedzielę na nagranie jego koncertu fortepianowego w radio. Co za triumf, co za porażka! Taka informacja odsłania parszywe bebechy rzeczywistości, każe nam powątpiewać w sens wszystkiego wokół, odkrywać we wszystkim żałość.
On też ma podkrążone oczy i mówi niewyraźnie, ma w sobie coś z autystyka.

Nie jest tak źle.

środa, 20 lutego 2008

erotyczne porachunki między mną a nocą

Czarne noce, noce pięknych uśmiechniętych kobiet. Za dnia wwiercają mi się w głowę rzeczy codzienne i mdłe, w nocy wwiercają mi się w głowę one. W miękkich ruchach i zbyt śmiałym błysku oczu zaprasza obietnica pocałunków w szyję, w dolną wargę, w nos i w prawą brew. Dziewczyny tajemnicze bo nowe, tak młode, studentki lat 21, studentki ukrainistyki, etnologii i innych nauk społecznych. Noc tak żywa, tak ciemna, tak wiele ma do zaoferowania mi, tak wiele ja oddaję jej. Jej bluzeczka turkusowa, czarny sweterek ciasno opina piersi, oczy czarne, takich jeszcze nie widziałem tak z bliska.

Z sufitu wystają rury metalowe, kolorowe światła, płyną w nich oddechy, ciepłe powietrze z rozgrzanych płuc, tańczymy bardziej blisko niż mogę, na dnie betonowej piwnicy.

Coś pada o wymianie numerów, ale mój telefon ma dawno wyładowaną baterię. Jej telefon jest poza zasięgiem. Mówię jej numer – zapamiętaj. I całuję ją w policzek na dobranoc.

Czarna noc, już jadę do domu. Mieszkam tak daleko, że równie dobrze mógłbym tu upaść i poczekać do jutra. Rozmawiam z pijanym kolegą. Zgubiłem go, ale już się znalazł, oparty o przystanek. Jego twarz rozpłaszczona przymarza do szyby, choć jest opatulony jak syberyjski skazaniec.
- Gdzie zniknąłeś?
- Ja zawsze tu jestem.
Ta i podobne rozmowy wyznaczają rytm i sens mojej nocy.

Pędzę autobusem nocnym, telepię się na schodkach, łamię sobie żebra o poręcz przy ostrym hamowaniu. Budzę się na krześle, przystanek przed czasem. Wysiadamy pod miastem. Idę noga za nogą. Kolega jeszcze wolniej. Coś mówimy do siebie, bełkoczemy przez zęby, mróz wykręca nam języki i wargi. Wódka wykręca nam nasze mroczne i zawzięte myśli.
Czuję, że moja kurtka nie wytrzymuje zimna. Czuję, że wiatr wnika pod rozchełstane poły, bluzę z kapturem i koszulkę z zespołem, wnika coraz głębiej.
Mówię do Maćka:
- Czy wiesz jak umarł Przerwa-Tetmajer?

niedziela, 27 stycznia 2008

c.v.

Święta klasa robotnicza, kaszląca i kichająca, pozdrawia się w autobusach uniesieniem kaszkietu i przeczesaniem włosów, mówi: - Cześć pracy.

Blondynki, pulchne i zdrowe, omotane w niebieskich chustach uśmiechają się niewyraźnie, płochliwie. Łapię ich pożądliwe spojrzenia przed odjazdem z przystanku.

Kurtki puchowe kobiet, ich wyliniałe futra, całe są jak z Desy.
Instalacje, rurki i kable przewożone w sekcji bagażowej pod pachą.
Podstarzałe damy jadą budować nowe, lepsze domy.

Kaszel, czuję go na ramieniu, czuję jak drobne, wijące się, kosmate zarazki płyną powiewami powietrza z cebulowych ust do moich nozdrzy.
Wstrzymuję oddech – nie na długo pomoże.
Cały przywieram do krzesła.

poniedziałek, 14 stycznia 2008

miasto zakopane, wino, krew, cyganie

Przejście Krupówkami jak w zatłoczonym autobusie w godzinach szczytu, z drzwi na jednym końcu, do drzwi na drugim. W obie strony suną tłumy w pstrokatych kurtkach, za dużych rękawicach, futrzanych czapach. Z karczm unosi się para, bucha dym o mięsnym zapachu. Słychać gwarę góralską i raz po raz negocjacje cen po rosyjsku.

W knajpie nad głową stoją mi dwie rodziny z małymi dziećmi. Przysadzisty ojciec rodziny w czerwonej kurtce z goretekstu puka mnie w ramię – Przepraszam, za ile państwo kończą?
- Piętnaście, dwadzieścia minut – odpowiadam zmieszany.
- Aha, dobrze.
I stoi mi dalej nad głową.

W innym miejscu siedzimy z J. na zawieszonych dookoła baru huśtawkach, przysłuchujemy się zaskakująco dowcipnym dyskusjom tubylców – pięćdziesięciolatków w swetrach, z wąsami, na oko właścicieli pensjonatów i karczm. J. bazgrze w moim zeszycie o zapachu czekolady (tym, w którym spisuję te słowa). Ja czytam jej moje zapiski, a ona słucha uważnie i poważnie. Potem jak zwykle mnie wyśmiewa.

Dużo później zauważam, że oprócz ćwiczenia swych zamaszystych podpisów przepisała mi bezimienne motto z tabliczki na ścianie za barem: „Ludzie mają w sobie tyle samo niepojętego lenistwa, ile szkodliwego ożywienia w nieodpowiednim czasie i miejscu”. Podpisała je własnym imieniem i nazwiskiem. Całość wykaligrafowana jej perfekcyjnym stylem skrupulatnej nastolatki.

Inny lokal, kawiarnia, barmanem jest Cygan – nie wiem sam skąd to wiem. Fama niesie, że Cyganowi można opowiedzieć swoje życie, a on będzie słuchał. Ma nienaturalnie duże oczy i poł-długie czarne włosy a’la wczesny Alec Baldwin. Patrzę mu w te oczy, a on patrzy na mnie tym samym beznamiętnym wzrokiem. Podchodzę do baru i żartuję zamawiając wino. On żartuje też – jest lotny w słowach. Nie bez znaczenia jest fakt, że ma śniadą cerę jak prawdziwy Cygan, choć jego etniczny rodowód pozostanie dla mnie zagadką. Zauważam, że ma ciemną plamę na koszuli na wysokości mostka – wygląda jak postrzał.

Kiedyś ojciec opowiadał mi, jak w czasach studenckich był na kempingu w polskich górach. Do wesołej studenckiej kompani pijącej przy ognisku przysiadło się dwóch górali – jak mówili, najlepszych przyjaciół. Kilka godzin później dwaj górale skłócili się tak, że żadne interwencje gospodarzy-studentów nie zdołały powstrzymać bijatyki. Podobno dwaj górale bili się tak długo i mocno, że widać było jak pobliskim strumieniem spływała krew.

Siedzę przy barze i czekam tym razem na kawę. Cygan preparuje ją w swojej aluminiowej maszynerii. Do baru podchodzi niewysoka blondynka, ubrana bardzo spokojnie, ale o miłej, żywej twarzy. Zauważyła, że się jej przyglądam (siedziałem jakieś 50 centymetrów od niej). Spojrzała mi w oczy – to było jak wyzwanie. Ja wytrzymałem jej wzrok. Nie przyzwyczajona, spuściła swój - była cała moja.

sobota, 12 stycznia 2008

chorowanie

Rozsmakowuję się w lenistwie.
Staram się zmieniać ubrania na dzień. Ale dzisiaj nie. Sunę w swoich góralskich kapciach po drewnianej podłodze i choć jest równa, potykam się o klepkę. Na sobie mam stary kolorowy polar, trochę fioletowy, trochę czerwony, trochę pomarańczowy. Mam nieświeży oddech i nieumyte włosy. Spod polara wystaje granatowa pidżama ojca – jedna z kilkudziesięciu, które dostał w ciągu życia na gwiazdkę.

Gęsty śluz chrobocze mi w gardle, odrywa się w bólu. Spluwam w umywalkę i patrzę w nią sekundę obojętnie, zanim odkręcę kran.

Odkryłem telewizję w Internecie – to niebezpieczny, złośliwy wynalazek, który ostatecznie przemieni nas w małpy – nie przerywają reklamy, cały czas oglądasz to, co chcesz oglądać. Spędziłem na tym już trzeci dzień. Obejrzałem Obywatela Kane’a i siedemnaście odcinków StarTreka Next Generation, który wywołuje we mnie melancholię za utraconym dzieciństwem i poczucie ogólnej ekscytacji.

Na początku dnia przypominam sobie listę spraw do załatwienia, zalegających od dawna. Przeglądam listę nieprzeczytanych mejli. Potem już tylko płynę, odlatuję do egzotycznych światów. Tam czas jest względny.

Gorączka nie odbiera zmysłów, ale rozpuszcza je, jak w gorącym kisielu. Wszystko dociera przez gęstą, lepką, ciepłą barierę. Dźwięki są przytłumione, tak samo jest ze smakiem, węchem, nawet dotykiem.
Snuję się po domu, rozdrażniony - jak ktoś, kto zgubił okulary i szuka kluczy, nieprzyzwyczajony do słabego wzroku.