środa, 11 lipca 2007

natchnienie z kota

Dziś wymyśliłem nowe fajne powiedzenie: „niezła zdziwka”.
Biały kot – widmo – nie wyszedł na zdjęciu. Może to duch tamtego (ale o tym zaraz). Samo ziarno.

Promowałem moją małą wstrętną działalność sabotując ulotki o kursach szybkiego czytania w SKM-ce w Gdańsku.
Uciekaj! Spal wszystkie książki! – pisałem. Uchroni Cię to od bolesnego doświadczenia z nimi obcowania. Zaoszczędzisz czas. Na tv, na sex, na radio.
Na niektórych dorzucałem cytat z Allena: „Przeczytałem Wojnę i Pokój w 30 minut. To było o Rosji”. Geniusz punchline'u.

Co tam pora deszczowa – niech szumi nam w głowie letnie wino! – mówi mi prezenter z radio. Pojechałem nad morze – było zimno i lało. Jemu przynajmniej płacą za ten entuzjazm, nad ranem, jak po lewatywie z kawy.

Teraz o kocie: kot był biały, trochę szary, poruszał się szybko, czmychał, pędził, zaskakująco zwinnie. Widziałem go w moim mieście pod miastem. Wracałem piechotą kawałek, jak z autobusu nocnego, choć (nie wiem czemu) było całkiem rano. Kot wbiegł prosto pod koło – czerwonego Punto, Civic-a, czy innego gówna – marki nie zapamiętałem. Widziałem jak wóz się zbliża, jak na filmach, sunie zaskakująco wolno, szumi, jęczy, wyje, po asfalcie - jak kosmiczny statek. Kot wyrywa jak strzała, ja już wiem co będzie. Koło uderza. Stłumiony hałas. Jak na wyboju – słyszę w głowie i widzę w głowie wybój. Samochód zwolnił. Kierowca myśli. Bez zatrzymania pojechał dalej.

Niesamowite. Stoję i patrzę na kota. Wszystko stało się może dwa metry ode mnie – właśnie miałem przechodzić przez ulicę, stałem już na krawężniku. Podchodzę do kota. Nie rozmazany, jeszcze żyje. Łapię go za futro na karku i szybkim ruchem przeciągam na chodnik po drugiej stronie. W ostatniej chwili – jechały następne wozy, zaraz z kota byłoby masło. Nie jestem wielbicielem zwierząt. Nie rozumiem miłośników kotów – są mniej do nas podobne, niż na przykład głupie, masturbujące się na myśl o czyjejś nodze psy. Tyle życiowych mądrości. Stoję nad kotem i patrzę jak umiera.

Nie mam samochodu. Weterynarz jest 3 kilometry dalej, ale o tej porze nikogo nie znajdę. Kot nie rozlał się po asfalcie, ale w środku cały pogruchotany – nie ma przebacz. Patrzę na sierść – białą może szarą – coś tam, w nim, jeszcze się rusza. Łapy rozrzucone nienaturalnie, pamiętam, że łapy były białe. Oczy – szparki, nie zaciśnięte, nie zmarszczone – półprzymnknięte; pod spodem coraz bardziej szare. Otwiera powoli pysk, jak maszynka, bez westchnięcia, bez gwałtu. Stoję tak jeszcze chwilę, nie wiem co zrobić. Od środka uwiera mnie sumienie – mogę tylko z nim pobyć, popatrzeć. Lepiej było go tam zostawić, oszczędziłbym mu 15-tu sekund oszołomienia, zagadki. Patrzę. Coś ulatuje. Ale jeszcze nie zwiało. Widzę (sam nie wiem jak) jak stygnie. To ciepło – dusza niższych ssaków – paruje, unosi się na mnie. Podnoszę się. Odchodzę w swoją stronę.

***
PS: Jeśli znalazłeś ulotkę – napisz!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
więcej informacji pisze...

Szkoda kiciusia. Miałby pewnie przed sobą jeszcze wiele lat miauczenia i łapania myszy :(