czwartek, 26 lipca 2007

poszukuj światła na końcu

Zatrważająco łatwo przestajemy być ludźmi, obrastamy żywym materiałem, włosami, paznokciami, nieludzko twardym naskórkiem, florą bakteryjną, psoriasis, scabies, anoplura, siphonaptera, co tylko sobie wymarzysz.
Jeszcze wcześniej przestajemy mówić, zapominamy spoglądać na zegarek, chodzimy i śpimy w tym samym T-shirt-cie, zaczyna pojawiać się ten zapach, którego nie czujesz, ale czują inni. Zauważasz go przypadkiem, gdy zostawisz koszulkę na dawno nieużywanej pralce. Wracasz później i czujesz, że ona pachnie.

Powiedzmy sobie szczerze – każdy z nas nieraz położył się spać nie myjąc zębów (ta żałosna inwestycja w przyszłość, mieszczański strach o jutro, które może nie nadejść).

Nie myślisz o pastowaniu butów, nie wychodzisz już nawet po gazetę. Dziś bardziej niż kiedykolwiek. Nie warto czytać prasy.
Zarastasz, również w swojej głowie, w środku. Uśmiechasz się do swoich myśli – już niedaleko od prowadzenia z nimi zażartych sporów, przeklinania ich, nazywania kurwami. Czujesz jak tyjesz, nie śpisz, jesz za dużo. Albo lepiej, po kilkunastu dniach chudniesz, zbyt rzadko wychodzisz do sklepu. Nie odbierasz tak często telefonów, nie dzwonisz. Czas płynie niezauważalnie, niespiesznie, nie narzucając się.
Coraz częściej zastanawiam się jak wyglądałbym z brodą.

Wszedłem po raz kolejny tam gdzie nie powinienem. Stacja Warszawa Śródmieście, ta mniejsza, uboższa, z dala od Centralnego. To nie było wczoraj... Dawniej, gdy nie był taki piękny. Architektura zielona, z brudu, nie z zieleni. Płyty betonowe, z taniego marmuru, drewniano-żelaźniane ławki noclegowe, kłębisko gołębi żyjących pod sufitem, płodzących tam dzieci, rozmazujących pod stopami fekalia i krew, całe apteki ćpuńskich strzykawek. Nie bałbyś się tam odlać na peronie, pod ścianę. Policji i tak tam nie ma. Świetlówki ćmią jak na filmie o morderstwach, wypełnione podobno rtęcią i luminoforem (nie wierzę, dla mnie świecą dziś śliną i kamieniem).

Spaceruję sobie beztrosko, wieczornie upojony, zaglądam we wszystkie zakamarki. Pociąg mi uciekł, następny za prędko nie przyjedzie, stoję sam. Zaczynam szukać wrażeń.

Zajrzałem w dziurę pierwszy raz ostrożnie, rozejrzałem się nawet za SOK-istami, za dzielnymi Policjantami, zmartwionymi babciami. Uczyniłem krok pierwszy i drugi. Nie raz schodziłem po tych małych schodkach, na końcu peronu, by przejść na drugi peron. Są małe szanse, że ktoś zobaczy. Schodzę schodkami na tory. Wchodzę do wielkiej czarnej dziury, z której wyjeżdżają pociągi.

Ciemno, ale da się coś zobaczyć. Metaliczna żółć, opiłki, rdza. Wszystko żółte, dodatkowo od lat naświetlania żółtymi lampami pociągów. Powietrze zatęchłe, wcale nie zimne – gorące, gęste, z gruźliczym powiewem, jak w szpitalu.
Jest tu dużo szerzej. Tory i wszędzie małe, czarne kamienie. Między torami w przeciwnych kierunkach nie ma przegrody, nie ma tuneli – idą jednym, wielkim, szerokim korytarzem. Widzę tajemnicze czarne słupy. Te które widać czasem z okien pociągów, te, na których stoi Warszawa. Przemierzam ten teren, jaskinię z filmów grozy. Idę wzdłuż brunatno-czarnych stalaktytów, korzeni miasta. Tu się wszystko zaczyna, w gorącej śliskiej czerni, która rodzi pociągi, kanalizację – wszystko, co pod spodem.

Oddaję mocz pod ścianę, oglądam się za siebie. Nie uszedłem daleko – teraz wrota tunelu są małe, srebrzystobiałe, na tle wielkiej czerni. Patrzę pod ścianę, którą przed chwilą zmoczyłem, widzę coś dziwnego. Butelki, konserwy, jakieś ubrania, ktoś tu był i to niedawno. Tu, pod ścianą, czymś w rodzaju olbrzymiego kwadratowego słupa (po środku korytarza), jest mniej kamieni, widać trochę szarego piasku. Na piasku zauważam ślad. Nie stopy – raczej jakby ktoś ciągnął ciało. Obchodzę słup, ściana ma ze 4 metry, znowu stąpam po torach. Zaczynam się bać pociągu. Nasłuchuję trzasków. Serce bije mi szybciej, szumi odbijający się echem oddech.
Zatrzymuję się, znów nasłuchuję. Potykam się o belkę, wreszcie obchodzę słup dookoła. Tu śladów zamieszkania jest więcej – niedopita butelka wody, papier toaletowy, sterta żółtych gazet. Są też małe czarne schodki, z betonową karlą balustradką. Wspinają się około metr na ścianę słupa. Wchodzę kawałek, na ścianie małe metalowe drzwi, całe w rdzawym szlamie. Zbyt małe dla człowieka. Nadawałyby się dla dziecka, ale mają zwykłą klamkę. Naciskam, nie jest zardzewiała. I nagle słyszę oddech. Nie mój – zza klapy. Ciężkie sapnięcie, jakby spod ziemi, jakby z raka krtani. Uskakuję jak oparzony. Potykam się o własne stopy. Czuję jak pompują mi krew żyły, panicznie, do mojej pustej czaszki. Zbiegam ze schodów.

Kątem oka zauważam: gazety na podłodze są pokreślone niebieskim flamastrem, obok leżą dwie małe książki oprawione w czarną skórę.

Wybiegam na tory, mijam słup i biegnę prosto do srebrzystego światła. Jestem na torach, są rdzawo-czarne. Pulsuje głośno krew w uszach, w szyi. Czuję zimny, rybi zapach stali. Coś syczy, świszczy. Tory jaśnieją. Teraz słyszę wyraźnie. Złowieszczy, ogłuszający, metaliczny zgrzyt.

Brak komentarzy: