wtorek, 26 czerwca 2007

dorastanie około północy, gruntowna zmiana zdania nad ranem

Niepewni siebie, niedożywieni, aspołeczni. Lepsze ciuchy, ze smakiem, ale rzadko się odzywają. Kręcą się z niepewnym wzrokiem, lekko niedomknięte usta, trochę przytępieni, trochę zamyśleni. Przyglądają się autystycznie, każdy zadbał o żółte trampki, bluzeczki w kropki, wąskie spodnie, ale cała poza na nic – nikt się nie rozgląda. Nikt nie patrzy na nogi i piersi, nikt nie patrzy w oczy.
Choć znów oddychają rock&rollem, mało piją, mało palą. Jeżeli chodzi o seks, przejmujące, jak wydają się aseptyczni, niedotykalscy.
Mam wrażenie, że to pokolenie nie rucha się ciągle po kątach – mówi teściowa.
Za naszych czasów było inaczej – dodaje dziadek.
Jest dojmująco trzeźwe, zadbane.
Młody, chudy chłopiec, odrzuca grzywkę z czoła, przynajmniej pali. Kolega robi mu zdjęcie – z pewnością czarno-białe. On robi minę Brando, pręży się jak dziewczyna, ściąga brwi jak amant. Spoglądam w tę stronę, patrzę mu w oczy, on spuszcza wzrok.
Zero woli walki.

Patrzę się na bar, patrzę na parkiet.
Kręcą mnie nastolatki w kraciastych bucikach, wąskich spodniach, tunikach, wielkich okularach, białych słuchawkach, leginsach, czapkach. Wszystkie wyglądają jak Audrey po wyjściu od współczesnego fryzjera. Mają znów oczy jak Nico, co po prostu uwielbiam. Ruszają się powoli, próbują podrygiwać, gdy gra muzyka. Czują się świetnie w tych nastoletnich ciałach. Pali mnie chęć by pokazać im wszystko – wszystko czego jeszcze nie znają.
Nie wiem tylko, czy mamy o czym ze sobą rozmawiać.

Przyglądam się sobie – teraz będzie gorzej. Słucham tej samej muzyki. Wiem coś o sztuce, czytałem milion książek. Też miałem tyle lat co one. Uczyłem się w zupełnie innej szkole, nie miałem traumy gimnazjum, ale też zwijałem się w kłębek, płakałem. Też rozglądałem się mętnym wzrokiem, bałem się, pozowałem.

Zaczyna się koncert. Dopijam piwo, wstaję. Wokalista kapeli, gorącej jak mało, mówi do nas z dziwnym akcentem: It’s my first time in Poland. But my father comes from Nasielsk.

Jadę samochodem, gadam jak pijany (i jestem pijany). Naprzykrzam się, jadę upić się bardziej.

Zatrzymuję się tam gdzie zawsze. Nie patrzę na zegarek i nagle jest 4 rano.
Na podwórku między knajpami gra muzyka, świecą baraki. Ktoś wystawił grilla, gadają wkoło Francuzi, Hiszpanie. Nie mam zamiaru spoważnieć. Tańczę.

Brak komentarzy: