poniedziałek, 4 czerwca 2007

605 party

Niezdrowo fascynują mnie mosty.
Ostatni raz na moście: podczas koncertu, żołądkowa z ice-tea (obrzydliwość), rzęsisty deszcz. Pod spodem Wisła, wzburzona jak morze, niemalże widzę na niej fale, ale przecież to niemożliwe. – To żeby policja nie zgarnęła, żeby smakowało lepiej – tłumaczy się kolega. Ramiona mostu, szklista pajęczyna, prężą się ponad głowami. Oświetlone tworzą tło – prawdziwy dramat - dla pijanej twarzy Maćka.
Patrzymy na wodę, czarną, z czarną pianą. Wszystkie lampy miasta skierowali na nas.

I biegniemy z powrotem. Koncert już grają.

Jest późno, wszystko skończone. Wracamy nocnym, doszczętnie pijani.
Autobusy kołyszą nas do snu, nie kontrolujemy plecaków, jesteśmy królami.

Bijatyki pod miastem, Legia dała dupy, płoną ogniska w podmiejskich pociągach, znowu wojna. Biegamy kuloodporni. Grzecznie wychodzimy z największych jatek. Za ręce nas prowadzą nocni stróże, przeczuwają chyba w nas natchnienie.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Tak, masz rację, mosty maja w sobie cos magicznego.